wtorek, 16 lipca 2013

Podrá tomar una copa conmigo Yerba mate!

Gorzki, mocny smak. Lekko tytoniowy posmak, ale to nie szkodzi. Potem kolejny łyk, i kolejny. Orzeźwia, pomaga jaśniej myśleć, odgania sen i zmęczenie.

Yerba mate, bo o niej mowa, czyli napój z ostrokrzewu paragwajskiego. Wydajna - można parzyć te same zioła kilka razy! - i smaczna po ciężkim dniu.

Jak nazwa wskazuje, jest to zioło parzone w tykwie, tak przynajmniej mówi źródło wiedzy wszelakiej (http://pl.wikipedia.org/wiki/Yerba_mate). Dawniej piłem w kubku, ale od czwartku mam tykwę, i jest "bardziej tru". To znaczy, rzeczywiście inaczej, lepiej smakuje. A może to tylko wrażenie? Nie wiem.

Fakt faktem, napój ciekawy, dobra alternatywa dla herbaty czy kawy, i podobnie jak ta ostatnia nie zalecana kobietom w ciąży i nadciśnieniowcom.

Indianie Guarani (swego czasu jedni z najkrwawszych, ale też wiele wycierpieli, kto widział film Misja, ten wie), uważali ją za święte ziele, parzyli na tzw. białej wodzie, czyli już szumiącej, ale jeszcze nie wrzącej (w czajniku naprawdę to słychać), czyli naukowo mówiąc 75-80 st. C. Uważali, że inaczej zioła się obrażą i nic z nich nie będzie. Nie dawali też yerby dzieciom, dopiero jak podrosły mogły zacząć ją pić.

Co ciekawe, mieli rację - w wyższej temperaturze yerba mate traci swoje właściwości. A tak to można ją parzyć w tej temperaturze, jak zalać zimną wodą - też bedzie dobra.

Pije się przez specjalną słomkę, tzw. bombillę. Wszystko przez fusy. Dużo fusów. Początkowo musiałem się nauczyć, bo fusy zatykały bombillę i nie dało się pić, ale już jest dobrze.

Jeśli będziecie przejazdem w Poznaniu, dajcie znać, poczestuję. 

Tymczasem doleję wody do tykwy, bo właśnie się skończyła.